Chłopcy z IT vs. Dziewczyny z Haerów
A ja jestem osłem
Rekrutuję od lat nastu - prawników, konsultantów, księgowych, marketingowców, budowlańców, ale IT jakoś lubię najbardziej. Kiedy niedawno przyznałam się znajomemu do mojego obszaru rekrutacyjnego, spojrzał na mnie z dużym współczuciem. Chwilę potrwało zanim uwierzył, że to nie za karę. Developerzy, analitycy, testerzy, utrzymaniowcy, sieciowcy, bazodanowcy, front-endowcy, back-endowcy, a nawet UX-y! Cała banda specjalistów, którą w skrócie zwykliśmy określać mianem IT. Kosmici po prostu.
Jeszcze kilkanaście lat temu ta część rynku była niszą. Coś się działo, ale gdzieś w odległej galaktyce, do której haery w zasadzie nie zaglądały. Wyobrażam sobie, że w czasie rewolucji przemysłowej tak samo patrzono na inżynierów, konstruktorów i mechaników. Pojawiały się dziwne osobniki grzebiące w maszynach, których nikt nie rozumie - maszyn, chociaż osobników też. Z czasem okazało się, że nie dość, że to dochodowe, to jeszcze ciekawe. Inna sprawa, że dziś to właśnie IT ludki wygryzają starą gwardię inżynierów-mechaników, wciskając procesorki, pamięci i inne szerokiej widowni nieznane elementy, wszędzie gdzie się da. Pisząca te słowa przypominam sobie, jak musiałam sprzedać samochód "za stówę", bo okazało się przy pewnej awarii, że... komputer go nie czyta, a mechanik zgłupiał.
Od jakiegoś czasu nisza się rozrasta. Nie ma już obszaru, którego nie próbowano by digitalizować. Wąska grupa fascynatów bardzo szybko się rozrosła i dziś mamy na rynku pracy sporo pasjonatów, którzy ciągle się rozwijają i szukają coraz ciekawszych projektów. Coraz więcej jest też rzemieślników IT , którzy po prostu solidnie wykonują swoją pracę, bo potrafią, a ich celem nie jest stworzenie start-upu, który sprzedadzą za miliony, ale spokojna, stabilna praca. Są też "chciałbymbyć", którzy nie bardzo umieją w programowanie, ale kiedyś obejrzeli filmik na YouTube z budowania strony internetowej i w CV wpisują sobie "doświadczony" programista/analityk/tester (niepotrzebne skreślić). Ale takie przypadki zdarzają się przecież w każdej branży.
Wierzcie albo nie, ale HR też kiedyś był popularny. No, może nie aż tak, ale liczba osób, które ,,chcą pracować z ludźmi" znacząco przekraczała liczbę dostępnych miejsc zatrudnienia. Mimo to znaleźć prawdziwego fachowca było ultra trudno. Były czasy, kiedy to był świetnie płatny zawód (wzdycham ciężko). Kiedy w Polsce rodził się kapitalizm, zagraniczne firmy uwierzyły, że ,,coś tu można zrobić’’, więc trzeba było znaleźć i przekonać do pracy specjalistów na miarę zachodniego kapitału. Wtedy HR był kurą znoszącą złote jaja. Czasy się trochę zmieniły, ale gdzieś w świecie krąży legenda, że fajnie być headhunterem. I w taki sposób właśnie do zawodu - obok tych z ogromną pasją do ludzi i tych którzy zwyczajnie chcą przyzwoicie wykonywać swoją robotę - trafiają ci spragnieni łatwego splendoru. Bo co może być trudnego w zajęciu, w którym dzwonisz do człowieka i dajesz mu pracę?
Przy zetknięciu tych dwóch światów zaczyna się tarcie. Z prostych przyczyn - mówimy różnymi językam i! Trzy podstawowe pojęcia mogą nam mocno ułatwić życie.
Profesjonalizm
Niestety rynek (jak zwykle - zły) goni. Coraz więcej firm potrzebuje coraz więcej programistów. Jeśli ktoś ostatnio szukał javowców ten wie, o czym mówię. Podaż nie nadąża za popytem. Korporacje same nie potrafią już rekrutować do siebie developerów czy analityków, więc zatrudniają firmy rekrutacyjne. Firmy rekrutacyjne do tej pory robiły kilkaset powtarzalnych projektów rocznie, aż posypały się zlecenia na specjalistów, których dotąd nie było. Zlecenia, których nie miał kto zrealizować. Więc co zrobiły firmy rekrutacyjne? TAK! Zaczęły zatrudniać! Szybko, natychmiast, od zaraz. A później rozdzielać projekty nie kłopocząc się pytaniem o to, na czym się znasz, co umiesz i czy wiesz, co to szyna danych? W ten sposób przy telefonach i profilach linkedInowych, na portalach branżowych i przy kreatorach ogłoszeń zasiadła cała rzesza młodych ludzi pragnących rozwoju i kariery, których niestety nikt niczego nie nauczył. Bo nie miał czasu.
Konkret
Wspomniałam już o tym, że fajnie, jeśli rekruter dzwoniąc do kandydata wie kogo, po co i z jakimi kompetencjami poszukuje. Wspomniałam też, że fajnie, jeśli wie za ile. Smutno mi za każdym razem, kiedy zapraszam do rekrutacji być-może-idealnego-kandydata i wraca do mnie pytanie ,,o jakim budżecie mówimy?" Nie myślę, że ludzie będą chcieli pracować za darmo, bo nie po to się uczą, szkolą i ślęczą nad kodem, czy innym UML-em, żeby robić to charytatywnie. Smutno mi, bo często nie mogę odpowiedzieć. Czasem nie znam budżetu - takie życie rekrutera. Czasem ten budżet jest uzależniony od kompetencji kandydata, a widełki to w zasadzie widły, do niczego nie przydatne. W takich sytuacjach można tylko otrzeć łzę i nadrabiać konkretem w innych tematach.
Szacunek
Wierz mi, szanowny developerze/architekcie/analityku/testerze - nie dzwonię do ciebie, żeby sobie z kimś pogadać, bo ... generalnie wolę pisać, ale nie o to chodzi. Chodzi o to, że rekruter dzwoni w dobrej wierze. Serio, większość z nas (nie mówię, że wszyscy) chce po prostu żeby wszystkim było dobrze. Żeby klient miał super ludzi na pokładzie, a kandydaci mieli nową, fajną robotę. Czasem ten rekruter pracuje od trzech miesięcy, niewiele jeszcze wie, ale pewnie się stara. Może więc warto oszczędzić mu udowadniania jakim jest ignorantem jeśli nie widzi zasadniczej różnicy między Java, a JavaScript? Nauczy się, zrozumie, a może sam zapała pasją kodowania (nieważne: back-end, czy front-end).
A Ty kolego/koleżanko z haerów spróbuj zrozumieć, że człowiek z którym rozmawiasz odbiera pewnie sporo takich telefonów, a poza nimi też ma co robić. Nie zawsze pospieszanie cię i dążenie do konkretów wynika z niegrzeczności. Czasem z pośpiechu, albo ze zmęczenia. Może zdarzyło mu się spotkać raz czy drugi z niekompetencją rekrutera, więc woli dmuchać na zimne i szybko sprawdzić, czy jest po co odrywać się od debugowania, czy mapowania procesu.